Ostatnie dni były dla mnie ciężkie. Znacie ten niepokój, kiedy czekacie na coś tak bardzo, a jednocześnie
spoglądacie w przyszłość ze strachem, że ta wyczekiwana rzecz nie spełni waszych
oczekiwań? Tak Paczara czeka na wielkie premiery. Dziś, kolejne niecierpliwe
wyczekiwanie dobiegło końca. Jestem świeżo po popaczeniu na pierwszy odcinek
czwartego sezonu Gry o Tron – Two Swords
(Dwa miecze). Dla tych, co ostatnie trzy lata spędzili w dżungli, na biegunie,
bezludnej wyspie, innej planecie, zamrożeni w lodzie lub po prostu bez prądu i
dostępu do jakichkolwiek mediów szybkie wprowadzenie: Gra o Tron to serial fantasy powstały na bazie sagi Pieśni Lodu i Ognia George’a R.R.
Martina, wyprodukowany przez stację HBO. Jedna z najgłośniejszych, najczęściej
oglądanych i komentowanych produkcji ostatnich lat. Serio, jak ktoś nie wie, o
czym mówię, to doradzam w tym momencie wstrzymanie się z czytaniem i sięgnięcie po poprzednie trzy sezony. Chyba, że lubicie
spoilery i lubicie nie do końca orientować się o co chodzi, a o to podczas oglądania tego serialu bardzo łatwo!
 |
Motto sezonu wbrew pozorom nie zwiastuje niczego czego byśmy się nie spodziewali ;) |
Wpis będzie krótki i, jak mam nadzieję, treściwy. Ponieważ
ze wstydem i ubolewaniem
muszę przyznać, że zdążyłam do tej pory zagłębić się
jedynie w lekturę pierwszego tomu sagi, czyli właśnie Gry o Tron, żadnych porównań do książek nie będzie. Postanowiłam po
prostu podzielić się swoimi wrażeniami po tym, tak wyczekiwanym, odcinku. Nie
macie pojęcia, jak dobrze było znów popaczeć na piękną serialową czołówkę! (to
prawda, jest trochę przydługa więc często ją przewijam, ale tym razem oddałam
się przyjemności oglądania całości).
Twórcy serialu jak zwykle okazali się niezawodni i nakręcili
bardzo poprawny pierwszy odcinek sezonu. Dostajemy, więc wgląd w dalsze losy
większości z naszych bohaterów jak i spójne i zrozumiałe przedstawienie nowych
postaci. Odwiedzamy, więc Królewską Przystań i Lannisterów, Tyrellów i Sansę
Stark. Paczymy na proces Jona Snow w Nocnej Straży i przygotowania do odparcia
ataku Dzikich. Obserwujemy „szukanie guza”, której to czynności z powodzeniem
oddają się Arya i Sandor „Ogar” Cleagane. Odwiedzamy wreszcie Deanerys -Matkę
Smoków i jej podrosłe już potomstwo.
 |
Czyż to nie uroczy obrazek? Aż cała się rozpłynęłam. |
Bardzo symboliczna jest pierwsza scena przekucia Lodu -
miecza Neda Starka, w dwa inne ostrza. Idealne otwarcie intryguje i zapada w
pamięć. W dodatku spalenie wilka pozwala nam przypuszczać, że przynajmniej na
razie udział Starków w tej bitwie dobiegł końca (a przynajmniej długiego
zawieszenia). I jak pięknie wkomponowane są tu motywy muzyczne Neda i Deszczów Castamere!
Kolejną wzbudzającą mój zachwyt sceną jest obraz Deanerys i
jej wreszcie pokazanych w pełniej krasie smoków. Bardzo podoba mi się ukazanie
tego, iż smoki to istoty dzikie, wolne i nikomu nie uda się ich poskromić. Z
drugiej strony, to takie niemal oczywiste zachowanie - czy pies nie ugryzie, jak
mu spróbujesz zabrać kolację? Nie będę ukrywać, że Matka Smoków już od
pierwszego sezonu jest moją ulubioną postacią w tym chaotycznym świecie. Co więcej każda jej kolejna kwestia jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, kto
powinien wyjść zwycięsko z wojny o Żelazny Tron. W tym odcinku także pokazuje
swoją wielkość. Bardzo cieszy też fakt, że twórcy zapewnili Danny kilka bardziej humorystycznych
scen, co jest dość rzadkie w przypadku tej postaci.
 |
"They're dragons Khaleesi. They can never be tamed. Not even by their mother" |
Bardzo mnie w tym odcinku zaskoczył także Jon Snow. Raczej nie przepadam za tym grumpy-emo-boy, ale widać, że
wszystko, co przeżył za Murem wywarło na niego duży wpływ. Jest bardziej pewny
swoich racji i zdaje się, że w końcu „coś wie” ;). Natomiast scena z Dzikimi i
wprowadzeniem plemienia Thennów była po prostu majstersztykiem. Jakoś tak od
razu, gdy ich tylko zobaczyłam miałam niejasne przeczucie, co z takim smakiem zajadają ( i nie, nie oglądam Hannibala).
 |
Przed państwem Jon Snow w roli małego trolla. Takim go jeszcze nie znacie. |
Coraz bardziej przekonuje mnie do siebie także Sansa Stark.
O ile w pierwszym sezonie była jedną z najbardziej irytujących postaci o tyle z
każdym kolejnym epizodem zyskiwała kolejne cząstki mojej sympatii, aż uzbierała się ich całkiem pokaźna ilość. Jak dla mnie, jest jedną z najbardziej tragicznych postaci w całej tej opowieści – w końcu jest więźniem i poślubiła człowieka, którego rodzina wybiła wszystkich, których kochała. Bardzo
kibicuję tej postaci i mam nadzieję, że nie skończy tak źle jak wielu bohaterów
sagi. Z kolei duet Arya – „Ogar” jest bardzo dobrze zgrany i cudownie poprowadzony.
Już nie mogę się doczekać ich kolejnych świetnych kwestii i przygód. Polubiłam
jeszcze bardziej także staruszkę - Ollenę Tyrell i jej tak oryginalny, jak na dwór Joffrey'a, sposób bycia (bo wiadomo, że naszyjnik na wesele jest sprawą najwyższej rangi).
Troszkę powiało nudą, tym razem, od strony Lannisterów.
Wyśmiewanie się z braku ręki Jamie’go jakoś nie wydaje mi się być aż tak ważne
i interesujące, jak inne poruszone w odcinku wątki. Lepsze sceny miał, jak zwykle,
Tyrion zwłaszcza, jeśli chodzi o nową postać, jaką jest Oberyn Martell.
Notabene został on świetnie wprowadzony do całej historii, także nawet postronny
widz, niezorientowany do końca w natłoku bohaterów, dowiaduje się dokładnie, z
kim ma do czynienia. Mi osobiście bardzo ta postać przypadła do gustu i z niecierpliwością
czekam na dalszy rozwój jej sytuacji. Co do zmiany aktora, który gra Daario
Naharis, no cóż, na razie ta postać ani ziębi ani grzeje. Poczekamy, popaczymy.
 |
Oberyn - Lubimy tą postać, lubimy :) |
Odcinek świetnie wprowadza widza w nowy sezon podbudowując
fundamenty pod dalsze wydarzenia. Zabrakło mi może jakiegoś cliffhangera na
końcu (wiecie w stylu: Jamie, ręka i te sprawy). Cały odcinek był dość spokojny i
„wyciszony”. Jednak po wydarzeniach finału trzeciego sezonu pora na ostygnięcie
emocji. A i tak jest to zapewne cisza przez burzą.
DRACARYS!
Etykiety: GOT, nowy sezon, serial, USA