Spin-off nie dorówna oryginałowi, czyli smutna opowieść o 'Torchwood'.

Torchwood zaczęłam oglądać oczywiście z powodu mojego zafascynowania uniwersum Doctora Who. Chciałam bliżej przyjrzeć się losom cudownej postaci Kapitana Jacka Harknessa, który nie raz towarzyszył Doctorowi w jego licznych przygodach. Poza tym, kiedy wiesz, że istnieje spin-off twojego ulubionego serialu, w dodatku produkowany przez BBC i w klimacie SF, to się nie wahasz i paczysz! Nawet jeśli zdajesz sobie sprawę, że pewnych rozczarowań, nie da się uniknąć.

Torchwood to serial nietypowy pod wieloma względami, a już na pewno nie jest typowym spin-offem. Próba prześledzenia powstania serialu przypomina zabawę w: co było pierwsze - jajko, czy kura? Idea produkcji narodziła się w przepełnionym pomysłami, ale pozbawionym nieraz umiejętności ich logicznego powiązania, umyśle Russela T. Davisa jeszcze przed wznowieniem Doctora Who. Ba! Nowa seria przygód Doctora była kręcona w tak wielkiej tajemnicy, że nadano jej kryptonim będący anagramem tytułu, czyli właśnie torchwood. Ostatecznie pomysł został przemycony do odcinków drugiego sezonu i dopiero na tej bazie zdecydowano się nakręcić oddzielny serial.

Ekipa Torchwood  - Owen, Gwen. Jack, Ianto i Tosh.

Zatem do siedziby Torchwood Trzy w Cardiff trafiamy w jakiś czas po finale drugiego sezonu Doctora Who (odc. Army of Ghosts i Doomsday), gdzie centrala instytutu w Londynie uległa zniszczeniu. Organizacja składa się teraz z małej grupki osób walczących z pozaziemskimi zagrożeniami. Do drużyny należą była policjantka Gwen Cooper (Eve Myles), specjalistka od technologii wszelakiej Toshiko Sato (Naoko Mori), lekarz Owen Harper (Burn Gorman) i "sekretarz" Ianto Jones (Gareth David-Lloyd). Na czele Torchwood stoi nieśmiertelny były agent czasu Kapitan Jack Harkness (John Barrowman).

Bądź gotów na wszystko. To serial, który pokochasz lub znienawidzisz. 
Z Torchwood jest w sumie trochę tak, jak z pierwszym sezonem nowego Doctora Who (tylko gorzej). Na początku zostajemy nieco zniechęceni wyraźnie widocznym niskim budżetem produkcji i rażącym niekiedy brakiem logiki. Później jednak, coraz bardziej wciągamy się w ten świat i z niecierpliwością czekamy na dalszy ciąg wydarzeń, nie zwracając większej uwagi na drobne uchybienia. Jednak nad niektórymi głupotami w tym serialu wręcz nie da się przejść do porządku dziennego (niskobudżetowy Władca Piekieł w Cardiff? serio? Ryba prowadząca samochód? serio? Wskrzeszanie wszystkich na prawo i lewo? serio? ), a luki w fabule sięgają jak stąd do Marsa, a może jeszcze dalej. Strona techniczna serialu też do najlepszych nie należy. Widać, że ograniczony budżet na efekty specjalne wymuszał na scenarzystach bezsensowne i rozczarowujące dla odbiorców rozwiązania. 

Jak widać, target serialu stanowią widzowie starsi niż w przypadku  Doctora Who.
Z założenia, produkcja jest kierowana do starszego widza, więc znajdziemy tu bardziej dorosłą estetykę. Nie piszę tu jednak tylko o wulgarnym języku i scena erotycznych, ale też o wiele bardziej mrocznym i bezkompromisowym podejściu do świata. Może na jaw wyjdzie teraz ukryte w mnie dziecko, a może tylko wrodzona naiwność i optymizm, ale bardzo mi to w serialu przeszkadzało. Nie cierpiałam tego fatalizmu: „tak już musi być i nic z tym nie możemy zrobić”, „nie możemy mu/jej pomóc”, „to nie nasza wina”, „wykonujemy swoje obowiązki”. O ile w Doctorze Who, Kapitan Jack jest jednym z moich ulubionych bohaterów, to w Torchwood staję się postacią, której nie mogę znieść. Wiecznie nachmurzony i naburmuszony z miną „widziałem już wszystko” i z podejściem pod tytułem „wiem, ale nic wam nie powiem, a figę!”. Ta tajemniczość, zamiast intrygować, wprawiała mnie tylko w irytację. Tym bardziej, że niemal nigdy nie dostajemy żadnej odpowiedzi. Większość zagadek nie została rozwiązana do końca. Po co szukać odpowiedzi i rozwiązania problemu skoro można po prostu takiego kosmitę zastrzelić, wstrzyknąć mu śmiercionośną truciznę, czy wysłać na Słońce? I już, po problemie. O ile Doctor zawsze szuka porozumienia i jest zafascynowany gatunkami, które spotyka na swojej drodze, o tyle dla Jacka obcy niemal zawsze równa się wróg i najlepiej się takiego po prostu pozbyć, niekoniecznie w humanitarny sposób. Co prawda, większość przedstawionych w serialu kosmitów stanowi dla ludzi poważne zagrożenie ale część jest też ofiarą i cierpi męki jakie zadaje im "homo sapiens" (eksperymentujmy! torturujmy! bogaćmy się! a co?!).

Jack udaje oburzenie pizzą :)
To prowadzi nas do kolejnej kwestii. Odniosłam wrażenie, że scenarzyści nie tyle skupiają się na zagrożeniu z zewnątrz, ile chcą nas przekonać, jak bardzo w istocie niebezpieczny jest sam człowiek. Ten serial najlepiej odzwierciedla powiedzenie, iż ludzkość jest największą plagą Ziemi. Czasami, pacząc na to, do czego zdolny jest człowiek z chęci zysku lub zdobycia władzy, zbierało mi się na wymioty (w niektórych odcinkach dosłownie - pacz: Meat). Szczególnie widać to w trzecim (Children of Earth) i czwartym (Miracle Day) sezonie, które notabene różnią się od dwóch pierwszych i skupiają się tylko na jednej historii. One to najlepiej ukazują okropieństwa, którymi jesteśmy w stanie obciążać własne sumienie w imię wyższego dobra.

Gwen, jak na nowicjuszkę, dość szybko się wdraża i staje się rasowym agentem.
Przez pierwsze trzy sezony z luźnych zlepków informacji kształtuje nam się obraz lidera Torchwood. Lekkim przerażeniem napawają rzeczy, jakich nasz Kapitan się dopuścił i jak bardzo elastyczny jest jego osąd dobra i zła. Są wybory, przed którymi człowiek nigdy nie powinien stawać. Najdobitniej widzimy to w Childern of Earth, gdzie mamy wątki Jacka i Johna Frobishera (Peter Capaldi – obecny 12 Doctor). Fobisher chce chronić rodzinę przez losem gorszym niż śmierć, Harkness ją poświęca. Wraz z sezonem trzecim Kapitan Jack Harkness stracił jeszcze więcej w moich oczach.. Nie obchodziło mnie jak bardzo LOGICZNE było to, co zrobił. Nie obchodziła mnie kwestia czystej KALKULACJI. Obchodziła mnie Alice i to, na co musiała patrzeć. Z kolei sezon czwarty przedstawia smutną prawdę o tym, z jaką łatwością przyszłaby nam ponowna budowa obozów zagłady. Wystarczy iskra i lasy płoną.

Były partner Gwen z policji mówi jej pewnego dnia jak bardzo praca w Torchwood ją zmieniła. Stała się nieczuła, a kiedyś jej przecież zależało. I chyba my też to czujemy. Razem z nią, z każdym odcinkiem i każdą nową sprawą tracimy złudzenia, że można zawsze wszystkich uratować. Znikanie ludzi zaczyna powoli być normalne i nie robi już na nas większego wrażenia. Umiera w nas wiara.

Gościnny występ Freemy Agyeman jako Marthy Jones, jakkolwiek genialny, nie zastąpi nieobecności Doctora.
Tym, czego mi jednak najbardziej brakowało w tym spin-offie to obecności Doctora. Chociażby małego gościnnego występu. Mamy, co prawdą jedną z jego towarzyszek, ale to jednak nie jest to samo. Tyle zdarzeń aż krzyczało o obecność Doctora. Ziemia była tyle razy w niebezpieczeństwie, które jakby się wydawało, zażegnać może tylko on. Widz ma uczucie, że tak wielu tragedii udałoby się uniknąć, gdyby wreszcie się pojawił. Gwen tłumaczy, iż Doctor się nie zjawia, bo są momenty, w których jest nami potwornie zawiedziony i ze wstydem musi odwracać wzrok. Trudno o bardziej nieprawdopodobne wyjaśnienie. Fani wiedzą, że Doctor nigdy nie pozwoliłby skrzywdzić bezbronnych i niewinnych tylko, dlatego, że nie spodobałaby mu się polityka jakiegoś tam rządu. Przybyłby przecież tym bardziej. Scenarzyści mogli się postarać o lepsze wyjaśnienie.

Odkrycie z Torchwood: Burn Gorman jest bardzo charakterystycznym i utalentowanym aktorem. Muszę popaczyć na inne jego role.
Dobra, ponarzekałam sobie. Czemu więc w ogóle tak zachłannie paczyłam na to dziwo, spytacie? Każdy z nas ma program, na który nałogowo paczy, a którego w żadnym wypadku nie można zaliczyć do wybitnych dzieł. „Torchwood” stał się takim moim "guilty pleasure". I choć niektóre wątki przyprawiają o potężny facepalm, to inne błyszczą i intrygują. Takie pojedyncze perełki wynagradzają wszystko niebanalnym pomysłem, gęsią skórką i potężną dawką emocji, tak dobrze znaną fanom, co niektórych, produkcji BBC. Bardzo spodobał mi się pomysł z wróżkami, cyrkiem zaklętym w filmie i odcinek wspomnieniowy pokazujący jak bohaterowie trafili do Torchwood. Ten ostatni akurat, niósł za sobą me bardzo złe przeczucia oraz widmo łez i potrzeby zawinięcia się w kocyk. I się nie myliłam. Finały sezonu drugiego i trzeciego określiłabym słowem „mocne”. Powodują u mnie efekt wielkiego ale i bardzo smutnego WOW.

Porządny fartuch lekarski musi obfitować w przypinki.
Podobają mi się również agenci Torchwood. Przykre jest tylko, że tak naprawdę więcej dowiadujemy się o nich dopiero pod sam koniec. Wcześniej serial skupia się bardziej na walce z wrogiem, niż pogłębieniu profili psychologicznych głównych bohaterów. Nie zmienia to jednak faktu, że do części z nich zdążyłam się naprawdę przywiązać. Lubiłam Gwen, choć na początku była nieco irytująca. Potem jednak zmienia się w agentkę z krwi i kości, będąc przy kochającą i troskliwą matką.

Scena majstersztyk ;)
Lubiłam Ianto, mimo, iż na początku to postać nieco bezbarwna. To jednak jeden z najszlachetniejszych ludzi Torchwood. Tosh i Owena wprost uwielbiałam (jeśli oglądaliście wiecie, jakie ciężkie chwile musiałam przeżyć). Oboje byli wielkimi niespodziankami tego serialu. Każde z nich kryło w sobie coś czego nie widać na pierwszy rzut oka. Podobał mi się fakt, że gdy poznajemy ich historię mamy przed sobą obraz ludzi tak różny od ich zwykłego wizerunku. Bardzo ciekawe perypetie wprowadza do serialu postać byłego kochanka Jacka Kapitana Johna Harta (James Marsters) i jego hmm... paraliżującej szminki ;). Natomiast w Miracle Day moją uwagę zwróciła Jilly Kitzinger (doskonale zagrana przez Lauren Ambrose). Bezwzględna, dążąca po trupach do celu, w pełni profesjonalna a przy tym nieporadna. Potrafiąca też postawić na swoim i rzucić się z furią w (trochę spóźnionej) samoobronie na mordercę. Mimo, że nie powinna, ta postać budzi w jakiś sposób moją sympatię, a na pewno doceniłabym ją jako przeciwnika.

Jilli - postać z pozoru zbędna ale jednak w samym centrum wydarzeń.
Gdy paczałki paczyły, uszu dobiegała cudowna muzyka. Jest niesamowita, melancholijna i wspaniale wkomponowana w przygody drużyny (zwłaszcza z sezonu 2 odc. 7 Dead Man Walking i odc.8 A Day in The Death). Murray Gold jak każdy, ma swoich zwolenników i przeciwników. Ja zdecydowanie należę do tych pierwszych.

Torchwood w dużej mierze nie ogląda się „bo” coś, ogląda się „mimo” wszystko. Mimo, iż produkcja dostarcza wielu bolesnych rozczarowań i nieraz, aż łkamy nad brakiem logiki w scenariuszu, to serial nadal ma w sobie „to coś”, co nie pozwała ci porzucić paczenia w połowie odcinka, a po skończonym seansie każe natychmiast sięgnąć po następny. Ja doświadczyłam tego zwłaszcza w trzecim sezonie, który połknęłam w całości, jednego dnia.

Kapitan Hart i Kapitan Harkness - morderczy duet.

P.S. Wybaczcie, jeśli kogoś urażę, ale związek Ianto-Jack był tak bardzo sztuczny, że aż boli. Wydaje mi się bardzo nieprawdopodobne, żeby Ianto nagle zakochał się w Kapitanie po tym, co się stało z jego dziewczyną. Poza tym, Jack jakoś specjalnie nie okazywał swoich rzekomych uczuć. Miałam wrażenie, że Ianto jest dla niego tylko kolejną ulubioną zabawką. Troszczysz się o nią, może czasami nawet myślisz, że ją kochasz, ale tak naprawdę nie jest ci niezbędna i gdy dorastasz szybko o niej zapominasz (po finale Children of Earth, Jack w odcinku Doctora WhoThe End of Time, poznaje Alonso). Mnie osobiście ta relacja do siebie nie przekonała. O wiele bardziej naturalny był wątek Michelangela w sezonie czwartym.

P.S. Mówiłam, że nie otrzymujemy odpowiedzi? Otóż jedną i to nie byle jaką otrzymujemy na pewno. Tajemnicę, której żaden żywy nigdy nie pozna. Scenarzyści dają nam bardzo jasną, smutną i, jak się pewnie domyślacie, bardzo niesatysfakcjonującą odpowiedź na pytanie, co na czeka po śmierci. Ja czułam się trochę osaczona tym wątkiem, co sprawiło, że zaczęłam doceniać produkcje, w których scenarzyści pozostawiają w tej sprawie niedopowiedzenia. Wtedy możemy wierzyć w co chcemy, tu odpowiedź jest nam wpychana trochę na siłę.

I am fire, I am Death!

Etykiety: , , ,