'From Gallifrey to Trenzalore - Silence will fall, Silence will fall…'

"And now it's time for one last bow,
 like all your other selves. 
Eleven's hours over now, 
the clock is striking Twelve's..."
                                                                                         
Specjalny odcinek świąteczny Doctora Who już za nami. The Time of The Doctor był z pewnością jednym z tych miłych symbolicznych upominków pod choinkę, ale chyba nie do końca trafionych. Przypominał pięknie opakowany prezent, na którego otwarcie oczekujemy z ogromną nadzieją i niecierpliwością. Gdy jednak zdzieramy już ozdobny papier te emocje opadają. Znajdujemy coś pięknego lub użytecznego, ale jednak nie do końca tego oczekiwaliśmy. Nie chodzi o to, że prezent nam się nie podoba. Podoba się owszem, ale pozostaje jednak pewien niedosyt. Nie ma tego wielkiego WOW, którego oczekiwaliśmy. Takim upominkiem był dla mnie właśnie ten christmas special. Dalej jak się pewnie domyślacie Spoilers Sweeties!

Bardzo symboliczne i bardzo trafne ujęcie Whoviańskich świąt.
Od dawna wiedzieliśmy, iż będzie to ostatni odcinek Matta Smitha jako Doctora. Jednak spekulacjom na temat regeneracji nie było końca. Jaka ostatnia przygoda czeka Jedenastego
(tak, tak wiem numeracja się skomplikowała, ale ja będę się trzymać konsekwentnie tej starej)? Oto pewna zupełnie nieważna planeta wysyła sygnał. Sygnał, którego nikt nie potrafi rozkodować i który wciąż powtarza się w czasie i przestrzeni i budzi grozę wśród zamieszkujących wszechświat ras. Większość, więc wysyła swoje siły dla zbadania sprawy lub zniszczenia planety. Tak oto nad zupełnie nieważną planetą zawisa stado statków gotowych w każdej chwili rzucić się do ataku. Planeta zostałaby już dawno zupełnie spustoszona, gdyby nie organizacja pilnująca bezpieczeństwa na tym jak i na tamtym świecie - Church of The Papal Mainframe, która otoczyła ją tarczą niepozwalającą się przebić żadnej technologii. Doctor za pomocą głowy Cybermana - pana Handles – usiłuje dowiedzieć się, co się święci. Razem z Clarą zostaje wysłany przez matkę przełożoną Kościoła do miasteczka Christmas, gdzie odnajdują źródło przekazu. Tu Doctor dowiaduje się, czym w istocie jest sygnał i że zupełnie nieważna planeta nosi nazwę Trenzalore. I tu rozpoczyna się ostatnia wielka przygoda Jedenastego, którą paradoksalnie jest trwanie. Ten Jedenasty, który nie mógł usiedzieć chwili z Amy i Rory’m na kanapie zostaje w Christmas a jego milczenie staje się gwarantem pokoju.

Cała droga Doctora (a przynajmniej jednego cyklu).
Niewątpliwym plusem jest to, że Steven Moffat postanowił wreszcie rozjaśnić nam, co nieco w głowach i doprowadzić do końca większość wątków. Mamy, więc istniejącą w innym wszechświecie Gallifrey i wyjaśnienie pęknięć między światami. Dowiadujemy się, kim jest Cisza, skąd pochodzi i jaką rolę pełniła Madame Kovarian. I są to rozwiązania, moim zdaniem, naprawdę pomysłowe i zaskakujące. A Cisze szepczące do Clary „Confess…Confess…” robią wrażenie. Wreszcie też przepowiednia “On the fields of Trenzalore, at the fall of the eleventh, when no living creature can speak falsely or fail to answer, a Question will be asked, a question that must never, ever be answered: Doctor Who?” i “silence will/must fall when the question is asked” nabiera sensu. Zawsze słysząc te słowa wyobrażałam sobie jakąś gigantyczną międzygalaktyczną radę, coś na kształt wielkiego sądu nad Doctorem. A tymczasem mamy wszystko wyjaśnione o wiele mniej dramatycznie i o wiele prościej. 

Doctor zostaje na Trenzalore by utrzymać status quo. Jego imię może sprowadzić Gallifrey, która czeka na ten sygnał, na bezpieczny moment. Jednocześnie sprowadzenie jej wywoła nową Wojnę Czasu. I tu nasuwa się pytanie czy to kiedykolwiek będzie możliwe? Wiemy, że w The Day of The Doctor Gallifrey ocalała, a Doctor dostał nadzieję i nowy cel. Jednak czy kiedykolwiek będzie mógł ją sprowadzić z powrotem bez narażania całego wszechświata? Powrót Gallifrey niesie za sobą widmo kolejnej Wojny Czasu. To swego rodzaju sytuacja bez wyjścia, a przynajmniej wybrnięcie z niej będzie naprawdę trudne.


Harry Doctor i Komnata Daleków
W odcinku pojawia się większość najzacieklejszych wrogów Doctora. Wnosi to nieco chaosu. Mamy mnóstwo roboty z uspokajaniem i uprzątaniem tego bałaganu, ale jednocześnie żaden z wrogów nie dostaje wystarczająco dużo czasu by wziąć go naprawdę na poważnie. Cisza staje się sojusznikiem. Z Płaczącymi Aniołami i drewnianym Cybermanem idzie zdecydowanie zbyt łatwo, nie mówiąc już o Sontarianach. Zdecydowany prym wiodą Dalekowie jednak nawet oni nie budzą wielkiej grozy. W porządku, może oprócz momentu, gdy Tasha wyznaje Doktorowi, że umarła w tym pokoju krzycząc jego imię. To zdecydowanie najbardziej przerażająca fraza w odcinku. Mamy też pana Handlesa – przyjazną głowę Cybermana, do której Doctor zdążył się przez trzysta lat bardzo przywiązać. Ich dialog o przełączeniu telefonu do konsoli TARDIS jest mistrzowski. I każdemu się chyba łezka w oku zakręciła, gdy Jedenasty układał głowę tak, by było jej wygodnie i gdy żegnał przyjaciela.

Otrzymujemy za to trochę zbyt dużo Clary przygotowującej świąteczny obiad. Nie wnosi to zbyt wiele do historii (choć babcia Clary jest cudowną staruszką a moment, w którym opowiada o spotkaniu swego męża jest bardzo wzruszający). Wydaje się jakby te sceny były wciśnięte na siłę by podkreślić, że to jednak jest świąteczny odcinek specjalny. W dodatku ten zabieg z brakiem ubrań. Miało to być zapewne zabawne puszczenie oczka do starszego widza. Wyszło jakoś tak drętwo, nieswojo i zupełnie nie potrzebnie i nie na miejscu. Ani Matt ani Jenna nie umieli mnie przekonać, że są nadzy, gdy widziałam, że noszą ubrania. Czegoś mi tu brakowało. Wiem, że nie mogli pokazać nagich aktorów w serialu dla dzieci ale po co w takim razie ten wątek?

Yep, It's Christmas!
Wkurza też powtarzany po raz kolejny wątek dzieci. Kolejna planeta, którą czeka zagłada i wszechobecne, bawiące się z Doktorem i rysujące dla niego rysunki dzieci. Ile jest dzieci na Trenzalore? Straszny jest także pomysł Ciszodaleka. Nie tyle wygląda przerażająco, co tak okropnie nienormalnie. A to jak Doctor okłamał Clarę? Chciał ją chronić, ale skłamał patrząc jej prosto w oczy. I ten wyraz jej twarzy, gdy zrozumiała, że znów ją zostawił. I to jak ze wszystkich sił walczyła ze sobą przy świątecznym stole, by nie wybuchnąć płaczem…
Takich obietnic się nie łamie...
A jednak...
Nie jestem też zachwycona, że Jedenasty jest tak naprawdę Trzynastym wcieleniem. Rozumiem jednak, że Moffat chciał pociągnąć tą historię i całkiem zgrabnie mu się to udało. Obraz starego zrezygnowanego Doctora, który doskonale wie, co go czeka jest jednak bardzo przygnębiający. Moment, w którym Clara pomaga mu rozpakować cukierka niespodziankę uświadamia nam, że nikt nie jest wieczny, nawet Doctor. Everything ends. A wtedy, gdy wydaje się, że wszystko jest już przesądzone i gdy zegar wybija północ interweniują Władcy Czasu. Inwestują w swoją ostatnią nadzieję - Doctora, a Doctor otrzymuje nowy cykl regeneracji.
A to już chyba sam Matt się z nami żegna.
Najbardziej wzrusza chyba moment, w którym Amy szepcze „Raggedy Man Good night”. Słyszałam pełne oburzenia głosy, że powinna to być River, jednak ja tak nie uważam. Historia River jest zamknięta, a to właśnie Amy była pierwszą towarzyszką Doctora (zupełnie jak Rose dla Dziesiątego). I chociaż nigdy za Amy nie przepadałam to cieszę się ogromnie, że to właśnie ona żegna swojego wymyślonego przyjaciela. Oczywiście dramatyczny jest moment upuszczenia muszki, takie pożegnanie z dawnym życiem. Monolog Jedenastego o tym, że wszyscy się zmieniamy uspokaja nieco i pozwala do pewnego stopnia pogodzić się z regeneracją. Co do samej regeneracji to była… cóż… szybka. I to bardzo. I tak od łez po Jedenastym momentalnie przeszłam do śmiechu z tekstów i min Capaldiego. Zresztą cały odcinek zafundował mi poważne rozchwianie emocjonalne. Od łez wzruszenia do łez śmiechu (może niekoniecznie łez, ale rozumiecie, o co chodzi).

Dla mnie najlepszy możliwy wybór i piękne pożegnanie.
Dobrym zabiegiem było wprowadzenie narratora. Nadawało to całości nastrój świątecznej opowieści. Poza tym, odcinek jest bardzo rozciągnięty w czasie i konieczne było streszczenie tego okresu. Wprost uwielbiam natomiast postać matki przełożonej Kościoła - Tashy Lem. Orla Brady jest niesamowicie przekonująca i wręcz hipnotyzująca w tej roli. Ona i Matt są świetnie zgrani i bardzo przyjemnie obserwuje się ich duet. Sama silna osobowość Tashy, która kieruje jedną z najpotężniejszych organizacji we wszechświecie i zwalcza próbującego przejąć nad nią kontrolę Daleka budzi podziw. Podoba mi się też jej relacja z Doctorem. To starzy przyjaciele, którzy się nawzajem o siebie troszczą (patrz dostawy pianek).

Tasha to jedna z najlepiej napisanych postaci w serialu. Mam nadzieję że kiedyś znów ją zobaczymy.
The Time of The Doctor jest finalnym występem Matta Smitha w roli Doctora. I był to pokaz popisowy. Po burzliwym, dla mnie, odejściu Tennanta nie mogłam się przyzwyczaić do nowego Doctora. Mój stosunek do niego dość długo był ambiwalentny. Z czasem jednak bardzo się przywiązałam do Matta i będzie mi bardzo brakować tej pijanej żyrafy. Smith wykreował wspaniałą postać, która była dzieckiem i starcem jednocześnie, prezentowała dziecinną radość i zaciekawienie światem jak i rozgoryczenie i doświadczenie ponadtysiącletniego Władcy Czasu. Będzie mi brakowało jego ekscytacji, nieskoordynowanych ruchów i gaf. Już tęsknię za muszkami. Będzie mi też brakowało jego podniosłych, pełnych pasji i gniewu monologów.

Good night Raggedy Man.
This. Broke. My. Heart.

P.S. Jednocześnie nie mogę doczekać się Capaldiego. Mam jakieś rozdwojenie emocjonalnej jaźni…
I jak tu na niego nie czekać? 
P.S.2 Rozkleiłam się kompletnie na behind the scenes. Płaczący Matt, przytulający się Moffat, Matt i Jenna, no na serio chlip…

Etykiety: , , ,