Paczara przeciw gatunkowi swemu, czyli z wizytą w 'Dystrykcie 9'.

Korzystając z przerwy w zajęciach na uczelni i pobytu w domu postanowiłam rzucić okiem na to i owo w TV. Na co dzień odbiornikiem nie dysponuję, toteż nie mam zbyt wielu okazji do popaczenia na telewizyjny repertuar. Nie wprawia mnie to jednak w przerażenie. Wręcz przeciwnie, uważam to za bardzo szczęśliwy i zdrowy dla mnie zbieg okoliczności. Brak telewizora oznacza, iż nie muszę zbyt często gorzko łkać nad poziomem serwowanych nam tam produkcji, co zaoszczędza mi rozstroju nerwowego. Długie weekendy sprzyjają jednak leniuchowaniu nie tylko ciała, ale także mózgu. Popaczyłam, więc na głupiutką nieco Pechową przesyłkę z Reese Witherspoon, po czym całkiem nieplanowanie i nadprogramowo obejrzałam Seks w wielkim mieście i mój poziom zmęczenia i rozleniwienia sięgnął szczytu, gdyż nawet mi się spodobało. Z jednego seansu jednak bardzo się cieszę. Od dawna chciałam obejrzeć Dystrykt 9 w reżyserii Neilla Blomkampa. Słyszałam o pewnej nietypowości tej produkcji, ale wcześniej nie interesowała mnie jej tematyka. Moja chęć obejrzenia filmu była raczej podyktowania ciekawością natury technicznej. To chyba jedyne SF, które jest dokumentem i jedyny dokument, który jest SF. Wiem, powyższe zdanie nie ma wiele sensu i jest absurdalne. Obraz jest oczywiście tylko stylizowany na dokument, ale pozwoliło to osiągnąć bardzo ciekawy efekt. Efekty specjalne mieszają się tu z relacjami serwisów informacyjnych i komentarzami naukowców, co wbrew pozorom doskonale się ze sobą komponuje. Jednak ostatecznie to, co mnie uderzyło i nie pozwala o tym filmie zapomnieć to nie niezwykła forma, ale właśnie treść a ściślej mówiąc wizerunek człowieka, który wyłania się z produkcji.

Zgadnijcie kto jest producentem :D 
O czym tak naprawdę jest cała historia? Moim zdaniem zupełnie o czymś innym niż się wydaje na pierwszy rzut oka.
Zacznijmy jednak od początku. Jest rok 1982. Na ziemi zjawiają się kosmici. Nie, nie ci straszni, dysponujący superinteligencją, żądzą mordu i zapleczem technicznym, o którym człowiek może tylko pomarzyć. Ci kosmici są całkiem nieporadni, porzuceni z dala od domu, zagubieni w naszym świecie, który bynajmniej nie wita ich z otwartymi ramionami. Właściwa akcja filmu rozpoczyna się 28 lat po tym jak statek obcych majestatycznie zawisł nad Johannesburgiem. Machina jest uszkodzona, co uniemożliwia przybyszom powrót na rodzimą planetę. Osiedlili się oni pod statkiem tworząc slumsy zwane Dystryktem 9. Zostali uwięzieni w obcym świecie na blisko 30 lat a tubylcy zgotowali im piekło. Kontrola nad gettem zostaje powierzona prywatnej spółce Multi-National United, która podjęła się przesiedlenia przybyszy do strefy 0 – specjalnie powstałego na tą okoliczność obozu koncentracyjnego. Odpowiedzialnym za eksmisję zostaje Wikus Van De Merwe (debiutujący w filmie pełnometrażowym Sharlto Copley).

Zdecydowanie coś wisi w powietrzu...
Przybysze wyglądają zupełnie inaczej niż nasz gatunek – bardziej owadzio, – dlatego otrzymały pogardliwie brzmiące w ustach ludzi miano „krewetek” (od parktown prawn – gatunku dużych świerszczy występujących w okolicach Johannesburga). Obserwujemy, w jakich okropnych warunkach przybysze są zmuszeni egzystować i jak wykorzystywani są przez gangi, które żądają niebotycznych cen za towary, zwłaszcza uwielbianą przez obcych kocią karmę. Ludzie traktują ich jak głupiutkie zabawki lub nieszkodliwe zwierzaczki.

Wraz z koordynatorem przesiedleń wkraczamy do Dystryktu 9. Wikus zbiera zgody na przeniesienie obcych. Zabawne, papierek musi się zgadzać, nawet w tak obłudnej machinie segregacji. Widzimy zlepione z resztek blachy baraki i obskurne obejścia. Patrzymy jak brutalnie niszczone są jaja obcych – bo ośmielili się je mieć, co oczywiście jest zabronione. Najbardziej przerażało mnie podejście Wikusa do całej akcji i samych kosmitów. Dla niego to wszystko było fascynujące! Tak, właśnie fascynujące. Momentami dostarczało mu wręcz zabawy i frajdy (O patrzcie jaja! O patrzcie jak je odżywiają! O jakie zmyślne krewetki! O patrzcie jak ładnie je usmażyliśmy!). Wszystko przeprowadzone z uśmiechem na twarzy. Straszny jest fakt, że ludziom nawet nie przyjdzie na myśl, że oni też maja uczucia i intelekt. Dla nas to tylko „krewetki” – bezmózgie wielkie owady.

Takie tam z mordowania niewinnych istnień.
Oni mają jednak coś, czego my nie mamy. Broń o bardzo dużej sile, dla której uruchomienia potrzebne jest obce DNA. Większość sztuk oczywiście skonfiskowano. Posunięto się jednak znacznie dalej. Poza wszelkie moralne granice. Jesteśmy tego świadkiem, gdy Wikus oblany paliwem z tajemniczego zbiorniczka powoli zaczyna przeistaczać się w „krewetkę”. Trafia do przerażającej sali badań (a raczej eksperymentów), gdzie widzimy wszelkie okropności, które ludzie zgotowali przybyszom. Gdy Wikus zaczyna przejawiać zdolność obsługi broni obcych, jego ciało staje się skarbem. Jest tak cenne, że ludzie żądni władzy są w stanie przekroczyć wszelkie granice, by je zdobyć. Na jaki pomysł wpadają, więc „naukowcy”? Wikus musi być pokrojony a jego części wykorzystane do badań nad użyciem broni. Polecenie wydaje teść bohatera, którego ten resztką tchu prosi o pomoc...

Wikus cudem ucieka. Jest jednak kompletnie zagubiony i nie rozumie tego, co się z nim dzieje. Pragnie wrócić do domu, do żony. Zmiana gatunku to z pewnością ostatnie, czego by sobie życzył. Błąkając się i uciekając tropiącym go funkcjonariuszom MNU, trafia do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, Dystryktu 9. Tam współpracuje z jednym z przybyszów, który obiecuje mu odwrócić proces przemiany, jeśli Wikus pomoże mu odzyskać tajemniczy płyn i uruchomić statek. Bohater nie ma już nic do stracenia. Jest zwierzyną łowną. Stracił wszystko, na czym mu kiedykolwiek zależało – żonę, pracę, bezpieczeństwo rodzinę, swoje człowieczeństwo. Postanawia, więc zrobić wszystko, co tylko możliwe, by to odzyskać. Zwłaszcza, że obcy są tu bardziej ludzcy niż sami ludzie.

Sharlto Copley naprawdę nieźle sobie poradził w tej roli. Bardzo naturalnie odtworzył postać modelowego przeciętniaka, w którego życie nagle wdzierają się pokłady chaosu. 
Ludzie po raz kolejny w historii zaczynają okazywać okrucieństwo i amoralność, o jaką sami byśmy siebie nie podejrzewali. Zaczynają budować obozy koncentracyjne, przeprowadzać obrzydliwe medyczne eksperymenty, prowadzić kontrolę urodzeń, traktować obcych jak coś gorszego i wstrętnego, nie wartego nawet splunięcia, wyzyskiwać ich i okradać. Czy to czegoś nam nie przypomina?

To obcy. W dodatku wyglądają jak wielkie robale. To nie my przecież. Oni są inni. Tak? Rzeczywiście? Są? Ludzkość w tym filmie sięgnęła bruku. Pięknie ugościliśmy przybyszy. Chwila, przecież oni tu nie należą! To nie ich miejsce. To nasza ziemia. Nasza, nasza, nasza! Oni nam zagrażają. Oni chcą ukraść nam dom. Czyżby? Chcą? Bezradne „krewetki” tęskniące za odległą planetą? Zagrażają nam? Więc my zgotujemy im piekło, nie? Co będą zagrażać! Niech idą zagrażać gdzie indziej!


Naprawdę przerażające jest, co człowiek jest w stanie zrobić dla zysku. Jakie zło dochodzi w nas o głosu, w momencie, gdy pastwimy się nad kimś słabszym, INNYM. Smutny jest fakt, że wszyscy wiedzą o warunkach, w jakich żyją obcy a jednak nikt nie reaguje. Nikt prócz grupki bojowników o prawa człowieka. Tylko oni zdają się dostrzegać motto z Króla Lwa 2 (tak z bajki właśnie! Doctor cytuję to mogę i ja ;) ) „My? Oni? Spójrz. Oni to my!” Nie różnimy się niczym oprócz wyglądu ( no i może upodobaniami smakowymi). Wewnątrz jednak oni to my. A my w tym filmie prezentujemy swoją najgorszą twarz. Widziałam wypowiedź na pewnym forum, w której ktoś napisał, że po obejrzeniu tego filmu wstydzi się, że jest człowiekiem. Coś w tym jest, jednak ja nie szłabym aż tak daleko. W końcu nie oszukujmy się, gdyby odwrócić role ludzi i „krewetek” sytuacja wyglądałaby prawdopodobnie niemal tak samo.

Zabawne jak bohater wygląda lepiej w trakcie przemiany niż przed nią ;)
Rozpisałam się, ale film skłonił mnie do wielu przemyśleń. Lubię produkcje, z których coś wynoszę, nad którymi muszę się na chwilę zatrzymać, pomyśleć, zastanowić się. Sam pomysł przedstawienia historii rodem z SF w formie dokumentu jest warty przyklaśnięcia. To dla mnie coś całkiem nowego. To film, który pod płaszczykiem takiej przecież nieprawdziwej historii opowiada o czymś jak najbardziej prawdziwym. Historię, która już nieraz się wydarzyła. Opowieść o nas samych…


I piękny widoczek na koniec, co by nie było tak ponuro.


Etykiety: ,