'Gallifrey falls no more', czyli jak przez pół wieku radować serca milionów widzów.

Wczoraj, jak chyba każdy Whovian, doświadczyłam jednego z największych natężeń emocji w moim paczarowym życiu. Prawdopodobnie nic takiego już się nigdy nie wydarzy. Bo ile seriali trwa 50 lat? Dokładnie jeden! Zasiadając wczoraj przed ekranem i modląc się, by stream się nie zacinał ani nie padł, miałam świadomość, że biorę udział w czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Na samym BBC One odcinek specjalny na 50-lecie „Doctora Who” obejrzało ponad 10 milionów osób. To niesamowite. A trzeba też pamiętać o tych, którzy oglądali w kinach, na kanałach krajowych i tych, którzy obejrzą później w internecie. Whovianie z całego świata zjednoczyli się w tej jednej chwili, by świętować pół wieku najbardziej niesamowitego fenomenu serialowego w dziejach. I z ust każdego prawdopodobnie padały najrozmaitsze odgłosy zachwytu, czy to na widok Tennanta, Smitha, przemowy do królika, czy cudownej Billie. Już dawno żaden odcinek nie sprawił bym piszczała, śmiała się i miała łzy w oczach jednocześnie. Dla takich właśnie chwil Paczara paczy.

Tak tworzy się historia!
Zastanawiałam się, czy pisać tą notkę, w której nie ma absolutnie żadnych szans na obiektywizm (tzn. jeszcze bardziej niż zwykle), a tym bardziej na zdroworozsądkowe podejście. Wczoraj nie byłam w stanie sklecić zdania, które nie zawierałoby w sobie OCH! OMG! WOW!. Dziś jednak po przespaniu się i ponownym obejrzeniu odcinka żadna siła nie powstrzyma mnie przed pisaniem. Bo co to był za odcinek?!
Z początku lekki, zabawny, pozwalający na jęki zachwytu, potem epicki, wywołujący przysłowiowe ciary i potoki łez, by na koniec pozostawić nas z totalnym mętlikiem w głowie ale i nadzieją. Chyba o to najbardziej chodziło twórcom. Doctor (a my wraz z nim) miał zrozumieć, że zawsze jest nadzieja, trzeba tylko znaleźć inne wyjście i próbować z całych sił, choćby nie wiem jak to wydawało się niemożliwe.

Ruszamy!
Przez całą nową serię Doctor był ścigany przez własną przeszłość. Dopuścił się zbrodni, którą trudno sobie wyobrazić. Był odpowiedzialny za zagładę całej swojej rasy. Nasz Doctor. Ten szalony człowiek w niebieskiej budce, który w niemal każdy odcinku ratuje światy doprowadził kiedyś do ludobójstwa. Zrobił to bo nie miał wyboru, w imię pokoju i ukrócenia szaleństwa najstraszliwszej wojny w dziejach wszechświata. Wojna Czasu zawsze była objęta zmową milczenia. Nie wiedzieliśmy, co się wtedy stało. Widzieliśmy tylko, że Doctor nosi straszliwe brzemię, bo musiał poświęcić swój świat w imię większego dobra. Jeden świat, by ratować wszechświat. Jedna planeta, by ocalić je wszystkie. Mimo to, trudno było nam wyobrazić sobie, co to naprawdę oznacza. Tak ja Clara, nie zdawaliśmy sobie sprawy, z tego co uczynił nasz Doctor. Tak jak Clara, wiedzieliśmy ale nie przyjmowaliśmy do wiadomości.

Władca Czasu stojący przed najtrudniejszą decyzją w swoim życiu.
Ten odcinek pozwolił nam ujrzeć Wojnę Czasu w pełnej okazałości. Wojenne efekty specjalne, były tak widowiskowe, że przyprawiły mnie o gęsią skórkę. Jednocześnie jednak tym jednym odcinkiem Steven Moffat zmienił wszystko, cały kontekst nowej serii. To co niemożliwe okazało się możliwe. The War Doctor, znakomicie grany przez Johna Hurta, wyrusza w przyszłość, by poznać konsekwencje swej decyzji. Zanim uruchomi najstraszliwszą broń, musi stawić czoła własnemu sumieniu w postaci Rose/Złego Wilka (jak ja tęskniłam za Billie Piper!). Jego konfrontacja z przyszłymi „ja” wypada wprost genialnie. Spotyka tego siebie, który jest pełen złości i żalu i tego, który wymazał swoje wspomnienia i udaje dziecko, by nigdy więcej nie musieć stawić im czoła.

Billie Piper jest przecudowna w roli doctorowego sumienia. Jaką inną miałoby przybrać postać? 
Tennant i Smith są niesamowicie zgrani, a każdą ich interakcję ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Jednak dopiero dopełnienie ich o Hurta, tego najstarszego a jednocześnie najmłodszego przecież Doctora, sprawia, że z milionów whoviańskich gardeł wyrywają się jęki zachwytu. Genialnie skonstruowane dialogi nawiązujące do innych wcieleń przyprawiają o rozczulenie i szybsze bicie serca (lub dwóch). Sceny, w których trzej Doctorzy rozprawiają się z Zygonami i jak zwykle w ostatniej chwili ratują przyszłość ziemi są idealnie wyważone – pełne patosu a jednocześnie humoru. W całym odcinku humor i patos doskonale się przeplatają i uzupełniają. Odcinek jest istną skarbnicą scen-perełek i cytatów.


Wkraczamy do akcji. Jedna z moich ulubionych scen. 
Świetny jest również wątek królowej Elżbiety I udowadniający, że dama w opałach potrafi sobie doskonale poradzić sama. Joanna Page ze swoim głosikiem jest w tej roli nieco irytująca, ale można to wybaczyć władczyni, która praktycznie sama przechytrzyła hordę Zygonów podczas, gdy Doctorzy zajmowali się sobą i żaden nie wpadł na pomysł, że aby otworzyć drzwi wystarczy pociągnąć za klamkę. Można odnieść wrażenie, że wątek Elżbiety jest nieco odstający od reszty odcinka. W rzeczywistość jest jednak jego podstawą. Po pierwsze wreszcie dostajemy wyjaśnienie historii pod tytułem „Jak poślubiłem królową”. 



Ach, co to był za ślub ;)
Po drugie flirtujący Tennant (choć niestety z nieco przyklapniętą i ugrzecznioną fryzurą)! Po trzecie i oczywiście najważniejsze, gdyby nie Zygoni i ich plan na przetrwanie w obrazach, Doctorzy nie wpadliby na pomysł zamknięcia Gallifrey w pętli czasu. Moment zamknięcia, w którym przewija nam się przed oczami wszystkie 13 wcieleń (wraz z z tym przyszłym, którego jeszcze nie poznaliśmy – Capaldi!) zaliczam do jednych z najbardziej podniosłych i emocjonalnych chwil w historii serialu.


Zamykamy!
„The Day of The Doctor” zmienia wszystko. Doctor uniknął popełnienia zbrodni, o którą obwiniał się przez siedem poprzednich sezonów. Teraz z wędrowca zmienia się w poszukiwacza. Będzie miał nowy cel (podsunięty na końcu odcinka przez piękną niespodziankę - czwartego Doctora, Toma Bakera) – odnalezienia zaginionej planety. Wiemy, że w tej drodze na pewno zginie (regeneracja 11 przewidziana na odcinek świąteczny).


Pożegnanie Dziesiątego z Clarą. Flirty Tenny :D 
Special wyznaczył całkiem nowy kierunek. Nie wiem, czy mi się to podoba. Nie jestem przekonana do wszystkich moffatowych ingerencji w przeszłość, a tu przecież mieliśmy zamknięty punkt w czasie! Doctor na pewno nie będzie już tym samym Władcą Czasu. Lubiłam wątek trudnych wyborów. Lubiłam tego mrocznego, zgorzkniałego i ściganego przez duchy przeszłości Doctora. Lubiłam tego dziecinnego Doctora, który boi się być dorosły. Lubiłam te momenty dramaturgii, gdy nagle wobec całego chaosu panującego zwykle wokół, zatrzymywał się i wspominał tą tragedię. To oznacza, że poprzednie dwa i pół wcielenia żyły w kłamstwie. Nie będą pamiętać tego, co się stało w tym odcinku, a więc ciągle będą myśleć, że zgładzili swoją planetę. I w takich chwilach dręczy mnie ten moffatowski brak logiki. Tęsknię za logiką. Uwielbiam jak kawałki układanki zaczynają idealnie do siebie pasować, a na mnie spływa zrozumienie. Moffat na razie sprawia wrażenie dziecka, które nie wie do czego służą puzzle i chce na siłę łączyć jedne fragmenty, a pomiędzy innymi pozostawiać wielkie dziury. Przesłaniem odcinka jest nadzieja. Ja mam wielką nadzieję, że chłopiec nauczy się wreszcie układania i niedługo zobaczymy piękny całościowy obraz i dostaniemy odpowiedzi.

Bez wątpienia wkraczamy w nową erę. 




P.S. Smutno mi bo Tennant po raz kolejny udowodnił, że jest genialnym Doctorem i po raz kolejny go straciliśmy :( I, że Dziesiąty i Rose się nie widzieli :(
Nieeeeeeeeee! Nie znowu :(

P.S. 2 Też mieliście wrażenie, że postacią dziewczyny w kolorowym szaliku Moffat puścił do nas oczko? Toż to typowa Whovianka bezgranicznie wierząca w swojego Doctora ;)

P.S.3 I te liczne nawiązania do poprzednich serii w otwarciu, dialogach i atrybutach – perełka!

P.S.4 Źródłem pięknych gifów tumblr. Żaden nie jest moją własnością. Tak wiele pięknych gifów, tak mało miejsca :(

Etykiety: , , ,