Co ja paczę w październiku - część pierwsza.

Jako, że przepełniony polską złotą jesienią październik odszedł dostojnym krokiem w przeszłość, pora na małe podsumowanie. Na czym upłynął mi ten miesiąc? Oczywiście w dużej mierze na studiowaniu jednak, co bardziej optymistyczne, także na odhaczaniu mojej listy ”must popacz” w tym jesiennym sezonie. Myślę, że pora podsumować co mi się podobało a co nie, przy czym pozostanę na dłużej,  a o czym postaram się zapomnieć. Ta notka miała być o wiele wiele dłuższa ale ostatecznie postanowiłam podzielić ją na dwie części. Dziś serialowo - jutro filmowo ;) Na dobry początek seriale, do  których  z pewnością będę co tydzień powracać.

Good story never dies
Zacznijmy może od końca ze względu na to, że moja cała poprzednia notka jest na ten temat. A wiec Dracula. Co prawda widziałam na razie tylko pilota, a po pilocie nie można z pewnością oceniać całego serialu. Zwykle czekam do 2-3 odcinka jednak myślę, że ta historia jest tak ponadczasowa i ma w sobie taki magnetyzm, że bez względu na to jak beznadziejny może to okazać się serial zostanę z nim na dłużej. W każdym razie na pewno na pierwszy sezon. Zrobię to zwłaszcza dla całej tej otoczki „pięknych widoczków”, na które Paczara uwielbia sobie popaczyć ;) Poza tym wiecie: Jonathan Rhys Meyers, Katie McGrath i te przepiękne suknie!

Legenda trwa wiecznie.

Don't touch Lola
Z pewnością zagoszczą na moim ekranie na dłużej także Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.
Nie jestem żadnym specem od uniwersum Marvela. Moja wiedza ogranicza się w sumie tylko do obejrzenia wszystkich X-menów, Avengersów, Iron Manów i Thora. Od razu się przyznaję, że komiksy czytam baaaaaardzo rzadko, gdyż nie jestem aż takim pasjonatem, by je zdobywać. Także mam z nimi kontakt tylko, gdy przez przypadek wpadną w moje łapki, co dzieje się tylko od święta. Więc bardziej nie czytam, niż czytam.  Jednak serial mnie urzekł. Chyba najbardziej mi się spodobał wśród oczekiwanych przez mnie premier. Serial opowiada o specjalnej grupie S.H.I.E.L.D., która ma się zajmować niesklasyfikowanymi przypadkami specjalnej troski (nieudane eksperymenty, mutacje, kosmici etc.). Zachwyca tempem akcji, świetnym scenariuszem i dowcipnymi dialogami (Don't touch Lola <3). Każdy odcinek stanowi oddzielną historię jednak cały sezon połączony jest jednym głównym wątkiem, jedną największą tajemnicą i jednym najzacieklejszym i najsprytniejszym wrogiem, którego trzeba powstrzymać za wszelką cenę. Ograny ale i niezawodny chwyt na pobudzenie emocji u widza. Może trochę za bardzo rozmyty jest wątek Nowego Ładu i agentki, która jednocześnie jest i nie jest zdrajcą. Już pierwszy pilot zrobił na mnie dobre wrażenie, a dalsze odcinki tylko to wrażenie utrwaliły. Uwielbiam, gdy w serialu każdy kolejny odcinek tylko zyskuje na wartości i coraz bardziej przypada mi do gustu. Co prawda jedna z głównych bohaterek, hakerka Skye (Chloe Bennet), bywa czasami zadziwiająco irytująca ale za to postać Agenta Coulsona (Clark Gregg) jest wprost wspaniała i jednocześnie najbardziej tajemnicza, z czego nawet on sam nie do końca zdaje sobie sprawę. Jak właściwie przeżył własną śmierć w Avengers? I co robił na Tahiti? Wielce wymowne spojrzenia starej znajomej - agentki May - rzucane w jego stronę sugerują nam, że prawda jest znacznie bardziej skomplikowana i nieprawdopodobna niż się spodziewamy. I to właśnie mi się podoba!

Kryzys wieku średniego, czy kryzys wieku pośmiertnego? Widocznie w tym przypadku oba objawiają się w podobny sposób.

I wanna be king!
Oczywiście na pewno łatwo nie zrezygnuję z The Originals. Spinn-off The Vampire Diaries radzi sobie całkiem nieźle, a w każdym razie mogłoby być o wiele gorzej. Serial na pewno nie okazał się strzałem w dziesiątkę ale ja nie mogłabym opuścić mojej ulubionej rodziny pierwotnych wampirów. Urzekający na śmierć Kalus, zgorzkniała ale wciąż poszukująca miłości Rebeka i Elijah -dżentelmen w każdym calu. Uwielbiam każdą z tych postaci. Nie podobał mi się pomysł ciężarnej Hayley noszącej w sobie wilkołako-wampira, którego pojawienie się na tym świecie w dodatku nie wróży nic dobrego. Bardzo nie spodobała mi się w pierwszym odcinku wizja Klausa jako osoby zupełnie niezrównoważonej. Na szczęście scenarzyści się opamiętali i w dalszej części nasza wampirza hybryda zaczyna prezentować swój przebiegły, diabelski plan przejęcia władzy w mieście z rąk zastraszającego cały Nowy Orlean Marcela. Mnie w dużej mierze przy serialu trzyma sentyment do tych postaci. Produkcji brakuje zaskakujących zwrotów akcji i dynamiki. Jest bardziej przemyślana, poważna i wyważona niż oryginalny TVD, ale całość ogląda się całkiem przyjemnie.

Jak widać, ktoś musiałby się bardzo namęczyć, aby mnie zniechęcić do The Originals :)

Something magic this way comes
I jeszcze całkiem nieprzewidziana premiera, której to także poświeciłam już osobny wpisWitches of East End. Niedawno nie miałam świadomości, że taki serial w ogóle ma zaistnieć, a teraz z niecierpliwością czekam na każdy kolejny odcinek. Przypomina mi dawne dobre charmedowskie czasy.  A propos, słyszałam pogłoski jakoby planowali kręcić remake Charmed. Nie jestem jednak pewna, czy to dobry pomysł. Zrujnowanie wybudowanego w mojej głowie pomnika tej produkcji to ostatnie czego bym sobie życzyła.

Abracadabra i stare dobre czasy :)
Alicja w Krainie Łzawego Romansidła
Pochwaliłam, powzdychałam, posłodziłam a teraz pora ponarzekać. Przed wami te nowości, na których się zawiodłam. Nie ukrywajmy, miałam naprawdę złe przeczucia w stosunku do Once Upon a Time in Wonderland i z przykrością stwierdziłam, że się nie myliłam. Fabuła tego serialu jest totalnie rozklekotana  i rozrzucona bez ładu i składu (kto wymyślił by połączyć Alicję z opowieścią o Aladynie???). Produkcja bardzo przypomina naprawdę tanie romansidło i zdecydowanie brakuje jej polotu. W dodatku bardzo denerwuje mnie postać głównej bohaterki. Wiadomo, że najbardziej lubimy oglądać postaci, z którymi się w jakiś sposób utożsamiamy albo, do których czujemy chociaż nić sympatii i przywiązania. Moje początki z Alice były nawet zachęcające. Jak na swoje czasy to dziewczyna bardzo wyzwolona. Nie waha się walczyć i w dodatku potrafi porządnie przyłożyć przeciwnikowi. Jednak to następuje tylko wtedy, gdy znajduje nadzieję na odnalezienie ukochanego. Wcześniej jest pogrążoną w żalu i apatii pacjentką szpitala psychiatrycznego. Nawet jeśli pilot mi się spodobał to dalsze odcinki mnie odstraszyły. Wonderland wcale nie przypomina cudownej Krainy Czarów. Nie ma Szalonego Kapelusznika, za to otrzymujemy Kota z Cheshire, który jest groźnym drapieżnikiem i wyleniałego zdradliwego Białego Królika. Pozwolicie, że już o rażącym oczy komputerowym tle nie wspomnę. O ile Once Upon a Time jest pełne przygód i magii, o tyle historia Alicji jest strasznie łzawa i bez polotu.

Czy mogłoby być jeszcze bardziej słodko i naiwnie?

O głowę i jednego widza mniej
Zawiodłam się też na Sleepy Hollow, na które czekałam z utęsknieniem (tu moja recenzja pilota). Produkcja odstrasza chaosem i sztucznością. Próbowano za dużo wątków wepchnąć do jednego worka w skutek czego worek jest przepełniony i wszystko się z niego powoli wysypuje. Nie zamierzam się zmuszać do oglądania tego serialu. Widocznie nie jest to produkcja dla mnie chociaż teoretycznie ma wszystkie cechy, które powinny mnie zainteresować – magia, przygoda, groza. Jednak czegoś tu stanowczo brakuje. Brakuje tej iskry, która by mnie przyciągnęła przed ekran. Widocznie nie straciłam głowy dla niego głowy.

Pozostanę jednak przy starej dobrej, burtonowskiej wersji.

Etykiety: , , , ,