Młodość, seks, nagość, zabawa, praca, związki, życie. Girls.
Serial bardzo naturalistycznie opowiadający o współczesnym pokoleniu dwudziestokilkuletnich
dziewczyn żyjących w sercu wielkiego nowojorskiego molocha. Obrazoburczy,
głośny, mocny i obsypany nagrodami. Właśnie zgarnął BAFTę za najlepszy serial
zagraniczny, a ja zakończyłam zmagania z pierwszym sezonem.
Postanowiłam obejrzeć Girls z powodu, nie ukrywajmy, znacznej
popularności i pozytywnych opinii o przełomowym dziele. No i to produkcja HBO,
co samo w sobie stanowi dla mnie sporą rekomendację. Nie bez znaczenia był też
fakt, że obraz w całości wymyślony i realizowany jest przez 28-letnią Lenę
Dunham (wcielającą się w postać głównej bohaterki Hanny). Scenarzystka,
reżyserka, aktorka. Lena w tak młodym wieku sporo już osiągnęła. Wystarczy jednak
odwrócić ten obraz młodej kobiety sukcesu o 180° i otrzymujemy… Hannę.

Na początku serial dostarczył mi więcej zmagań z samą sobą
niż przyjemności oglądania. Bohaterkami są cztery mierzące się z dorosłością
dziewczyny Hannah, Marnie, Bessa i Shoshanna. Hannę poznajemy na lunchu z
rodzicami, którzy postanowili wreszcie odciąć jedynaczce pępowinę i … środki
finansowe.
Aspirująca pisarka i wieczna stażystka, której mottem jest „ Trzeba
dużo pieniędzy, żeby wyglądać tak tanio”, musi wreszcie znaleźć pracę i stawić
czoła światu. Pomysł dość oklepany. Zapewne bohaterka zaraz stanie na nogi i
nam wszystkim pokaże.

Marnie (Allison Williams) z
kolei prawie-skończyła stosunki międzynarodowe, pracuje jako asystentka w
galerii sztuki i jest stale spięta. W dodatku dusi się w długoletnim związku ze
swoim do mdłości dobrym i śmiertelnie nudnym chłopakiem. Nudy. Pewnie zaraz go
rzuci i ruszy w drogę z poznanym w barze harleyowcem. Jessa (Jemima Kirke) to
wiotkie dziecię-kwiat o twarzy niewiniątka. W rzeczywistości sypia, z kim
popadnie, wciąż lekkomyślnie wplątuje się w chore sytuacje i twierdzi, że
najgorsza rzeczą w posiadaniu pracy jest to, że trzeba do niej chodzić, nawet,
gdy nie ma się ochoty. Ach i jest w ciąży. Zapewne wkrótce przejdzie wewnętrzną
przemianę i będzie już tylko dobrze. Shoshanna (Zosia Mamet) jest z kolei do
cna perfekcyjną, cierpiącą na wieczną paranoję dziewicą. To też pewnie wkrótce
pewnie się zmieni…

Najbardziej mnie uradował fakt, że moje przypuszczenia
kompletnie się nie sprawdziły. Girls to nie historia o Kopciuszku czy
przesłodzona hollywoodzka produkcja. To bardzo (podkreślam słowo bardzo)
naturalistyczna wizja życia młodych kobiet w wielkim mieście. Dostałam pod obserwację
paczkę przyjaciółek z całym życiowym bagażem i trudnymi doświadczeniami.
Dostałam prawdziwe i te trochę przejaskrawione problemy całkowicie obdarte z
tabu. Biłam się z myślami na temat naprawdę dziwnego (podkreślenie na dziwnego)
niby-chłopaka Hanny - Adama (Adam Driver), obserwowałam jej nie do końca udane
poszukiwania pracy, tematów do nieistniejącej „zbioru esejów” książki i chorób wenerycznych,
(choć ostatnie w końcu zakończyło się sukcesem). I niezliczoną ilość razy
zaliczyłam facepalm podczas sceny „godzenia się – rozstawania” Marnie z Charliem,
prób rozdziewiczenia Shoshanny, czy skrajnie nieodpowiedzialnych zachowań
Jessy.

Serial jest może kontrowersyjny i nieco przejaskrawiony, ale
porusza naprawdę ważne kwestie. Każda bohaterka ma trochę z nas - zwykłych
dziewczyn. Są wykształcone (po humanistycznych kierunkach ha, ha),
inteligentne, niezależne. Nie chcą spędzać nudnych i słabo płatnych godzin za
biurkiem. Wynajmują na spółkę mieszkania, nie wiedzą czy starczy im „do
pierwszego”, a ich związki z pewnością powinny mieć status „to skomplikowane” na
facebooku. Mają kompleksy, wyzbywają się pruderii i zahamowań. Chcą czerpać z
życia jak najwięcej, ale ogrom możliwości je przytłacza i paraliżuje. W pewnym
sensie tkwią, więc ciągle w jednym miejscu.
„Jeśli serial wywołuje emocje, to jest to dobry serial”.
Więc polecam wam przekonać się na własnej skórze. Tylko nie zrażajcie się od
razu. Ja się wciągnęłam dopiero koło 6 odcinka, ale było warto. Zmykam zobaczyć
co przyniesie drugi sezon ;D
Etykiety: serial, USA