Koniec świata i jeszcze więcej, czyli Paczara na horrorze 'Blair Witch'.

Paczara zupełnym przypadkiem wylądowała wczoraj na prapremierze Blair Witch sequela osławionego już Blair Witch Project. Osławionego w każdym razie dla niektórych, gdyż sama nie widziałam żadnego z filmów pod tym brandem. Nie miałam pojęcia na co idę poza tym, że zdecydowanie idę na horror i zdecydowanie nie powinnam na niego iść ;) Widzicie, Paczara nie ogląda horrorów. Jako człowiek obdarzony bardzo bujną wyobraźnią jestem w stanie zbyt wiele sobie dopowiedzieć a straszne/obrzydliwe obrazy jeszcze długo po seansie tkwią w mojej głowie. Tym razem, postanowiłam jednak spróbować. W końcu, rak kozie śmierć!

Plakaty do filmu są bardzo minimalistyczne i intrygujące.
Szybko przekonałam się, że to jednak nie jest film dla mnie. Pomijając miłe towarzystwo, w którym do pewnego momentu sobie beztrosko śmieszkowałam, ten seans był i przerażający i przerażająco nierówny. Film, tak ja poprzednie części, stylizowany jest na paradokument i przedstawiony w technice found footage. Oglądamy świat z perspektywy kamer, które bohaterowie zabierają ze sobą na wyprawę do lasu Black Hill.

Fabuła Blair Witch opowiada o grupie znajomych, którzy wchodzą do przeklętej puszczy, po to, by (niespodzianka!) już nigdy jej nie opuścić. James ma nadzieję odnaleźć Heather – swoją starszą siostrę, która zaginęła przed laty w owym lesie. Jego przyjaciółka, Lisa, chce nakręcić z tej wyprawy relację. W podróż wybierają się z nim też Peter i Ashley, czyli tak zwane mięso armatnie. Grupie przyjaciół towarzyszy także dwójka miejscowych przewodników zafascynowanych legendą o wiedźmie z Blair, która rzekomo nawiedza te lasy. 

Jak się pewnie domyślacie wejście do tego lasu nie było najlepszym pomysłem.I dlatego Paczara rzadko ogląda horrory. Po prostu nie lubię paczeć na nadmiar ludzkiej głupoty a w horrorach ona sięga zenitu.

Bohaterowie szybko wpadają w sidła złowieszczego lasu i jego legendarnej mieszkanki. I… to by było na tyle. Reszta to piski, krzyki, bieganie na oślep z włączoną kamerą, ciężki oddech, dziwne trzaski i trzęsący się, rozmazany obraz. Nawet Paczarze, która normalnie nie ogląda horrorów, wydało się to wszystko bardzo wtórne a miejscami wręcz nudnawe, bo ile można obserwować ludzi biegających w kółko z krzykiem, uciekających przed… no właśnie, przed czym? Ani na chwilę, nie licząc kilku sekund końcówki, nie miga nam przed oczami to prawdziwe niebezpieczeństwo (albo Paczara nie zarejestrowała). Większość filmu opiera się na obserwowaniu ludzi oszalałych ze strachu ale widz nie ma świadomości obecności zagrożenia. Równie dobrze mogli wszyscy nagle postradać rozum i miotać się po lesie gonieni przez własne wyobrażenia.

W dodatku, to jest ten rodzaj filmu, w jakim od razu wiesz widzu, co się zaraz stanie. Wiedziałam jak to się skończy, wiedziałam nawet kto pierwszy umrze. Co prawda, były momenty grozy. W ogóle, większość filmu oglądałam przez palce ;) Jeśli jednak się weźmie pod uwagę moje przeczulenie w tej kwestii, to powątpiewam, czy dla wprawionego horroromana ten film mógł być naprawdę straszny. Trochę świeżości wprowadza uruchamianie nowych kamer, przedstawiających widzom inne punkty obserwacji, czy wykorzystanie drona. Jest to jednak rozwiązanie chwilowe.

Ok. Creepy figurki są creepy ale poza nimi niewiele tu jednak widać. I tak przez cały film.

Mózg Paczary, abym się za bardzo nie bała, skupiał się na szczegółach i szczególikach. Tak więc, gdy na ekranie trwała jatka, ja zastanawiałam się z jakiej kamery jest to filmowane, po co był ten robak w tej nodze (jest taka obrzydliwa scena, nie mająca nic wspólnego z resztą fabuły ale jest obrzydliwa, więc trzeba było ją tam pewnie wcisnąć) lub dlaczego ten dom wygląda, jakby wstawiono go prosto z marnej jakości gry komputerowej. Poza tym, nic nie denerwuje mnie w horrorach bardziej, niż nie grzeszący inteligencją ludzie idący tam, gdzie nie powinni i postępujący wbrew zdrowemu rozsądkowi. Albo nie słuchający dobrych rad. Albo znający sposób na przetrwanie ale i tak ostatecznie go ignorujący. Tego wszystkiego mamy w Blair Witch pod dostatkiem. 

Nie wiem, czy osoby idące na ten seans przyszły z nieświadomością na co idą, czy po prostu film był dla nich nie do zniesienia ale sporo z nich opuszczało salę. Zarówno, w czasie trwania produkcji, jak i po niej, słychać było na sali nie okrzyki przerażenia, lecz śmiech. Trochę nerwowy miejscami mógł być, oczywiście, formą rozładowania napięcia ale w duże mierze brzmiało to dla mnie jak ponury chichot nad niezbyt udanym filmem.

Etykiety: ,