Co siedzi w 'Daredevilu'?, czyli Paczara na tropie wielkich nadziei.

Paczara zauważyła, że o wiele łatwiej przychodzi mi pisanie o rzeczach, które mi się spodobały, niż o tych, które z jakiś powodów nie spełniły moich oczekiwań lub okazały się gorsze niż przypuszczałam. Gdy trafię na jakąś perełkę, dostaję swoistego rodzaju uskrzydlenia i rodzi się we mnie natychmiastowa potrzeba pochwalenia się na jaki to dobry serial popaczyłam. Pisanie, zaś o rzeczach, które nie trafiły w mój gust przypomina ich oglądanie, często od niechcenia i w żółwim tempie. Ta notka powstawała dość długo, gdyż Paczara starała się możliwie jak najbardziej opóźnić moment rozliczenia się z Daredevilem.

Przełknijmy tę żabę, czy jakoś tak...

Zacznę od faktu, iż na ten serial nie czekałam ze specjalnym zaangażowaniem. Historia Matta Murdocka, niewidomego adwokata walczącego nocami z przestępczością plądrującą jego miasto, nigdy nie była mi jakoś szczególnie bliska. Oczywiście wiedziałam, że serial powstaje ale szczerze mówiąc, nie planowałam go oglądać. Jednak, gdy Netflix wypuścił cały, trzynastoodcinkowy sezon Daredevila, w Internetach zawrzało. Paczara z przyjemnym zaskoczeniem obserwowała, zalewające ją ze wszystkich stron, fale pozytywnych recenzji. Nie byłabym sobą, gdybym przeszła obojętnie obok tego poruszenia. Kiedy więc pokończyły mi się moje tradycyjne paczadła, zaintrygowana zasiadłam do Daredevila. I… Znacie zapewne Wielkie Nadzieje. Paczara uwielbia tą historię. I zawsze ją sobie w takich chwilach przypominam…

Daredevil ma wszystko, co teoretycznie powinien mieć dobry serial. Historia jest nośna, odpowiednio poprowadzona. Akcja toczy się wartko, nie brak tu dynamiki scen walki ale i moralnych rozważań. Bohaterem jest przystojny adwokat, który za cel postawił sobie walkę ze złem i obronę, tych którzy sami bronić się nie mogą. Dodatkowy podziw wzbudzają jego nadludzkie umiejętności, trenowane od chwili, gdy jako dziecko stracił wzrok. Matt ma dowcipnego przyjaciela i wspólnika Foggy’ego Nelsona oraz piękną i odważną współpracownicę Karen. Gdy co jakiś czas dostaje manto od swoich przeciwników, zawsze znajdzie się zaprzyjaźniona pielęgniarka, która go pozszywa. Mamy też dzielnego i nieustraszonego dziennikarza, któremu zależy, by pisać o rzeczach ważnych i by swoim piórem zmieniać świat na lepsze.

Dobrze mieć po swojej stronie piękną i fachowa pomoc, kiedy kolejny raz ktoś niemal zatłucze cię na śmierć. 

Razem z bohaterami wkraczamy w mroczny kryminalny światek nowojorskiego Hell’s Kitchen.  A oferuje on naprawdę wiele. Czarne charaktery tej opowieści są bowiem niezwykle intrygującymi osobistościami. Zwłaszcza główny przeciwnik Daredevila – Wilson Fisk, urasta do rangi najlepiej napisanej postaci w tym serialu. Produkcja w istocie skupia się na pojedynku tych dwóch postaci. I o ile jego finał jest z góry przesądzony, to nie jest jednak jednoznaczne, po której stronie w danym momencie powinna znaleźć się sympatia widza. Zarówno bowiem Murdoch jak i Fisk są wizjonerami. Mają swoje ambicje, które napędzają ich do działania. Obaj w coś gorliwie wierzą. Obaj do czegoś dążą. Świetnym zabiegiem scenariusza jest fakt, iż dwaj śmiertelni przeciwnicy mają tak naprawdę ten sam zamiar. Obaj chcą uczynić swoje miasto lepszym miejscem. Każdy z nich ma jednak inną wizję realizacji swoich dążeń i korzysta z zupełnie innych środków, by swój cel osiągnąć.

Obsada też radzi sobie całkiem nieźle. Charlie Cox jest świetny w roli Daredevila i, z tego co Paczara zauważyła, szybko stał się bożyszczem co niektórych fanek. Foggy, doskonale sportretowany przez Eldena Hensona, to najpoczciwsza i najcudowniejsza postać w tym serialu. Nieco drętwa jest natomiast Deborah Ann Woll -  aktorka grająca Karen Page. Paczara nie umiała wykrzesać w sobie do jej rozchwianej emocjonalnie i jednocześnie prezentującej ośli upór bohaterki, ani iskry sympatii. W rolę Wilsona Fiska wcielił się Vincent D’Onofrio, który, naturalnie, kradnie niemal każdą scenę. Jego postać została doskonale poprowadzona i sportretowana. Fisk to zimnokrwisty morderca, który ma duszę romantyka. To człowiek targany wielkimi ambicjami i emocjami, a jednocześnie przeraźliwie samotny.

Murdock i Nelson chcą zmieniać świat. Szkoda tylko, iż w gruncie rzeczy, każdy chce to robić na własną rękę.

Paczara jest także pełna uznania dla świetnie skomponowanej wizualnie czołówki. Muzyki towarzyszącej produkcji mogłabym zaś słuchać godzinami. Zarówno montaż jak i zdjęcia robią niesamowite wrażenie i akurat pod tym względem Paczara chyli czoła.

Co jest, więc, z Daredevilem nie tak? Paczara nie ma jednoznaczniej i oczywistej odpowiedzi. Złożyło się na to mnóstwo małych ale irytujących czynników, które niczym natrętne muchy, kołatały się po paczarowej głowie podczas seansów kolejnych odcinków. Od razu zaznaczę, że komiksów nie czytałam, a filmy pamiętam jak przez mgłę. Starałam się podejść do serialu jako do osobnego tworu. W związku z tym, moje wątpliwości mogły gdzieś już zostać wyjaśnione, a Paczara nie ma o tym zielonego pojęcia.

Paczara nie ma za to wątpliwości, co do strony wizualnej produkcji, która jest prawdziwym majstersztykiem.

Wydaje mi się, że najbardziej o moim braku satysfakcji po obejrzeniu nowej produkcji Netflixa przesądziły wygórowane oczekiwania, których nabawiłam się czytając wszelkie internetowe zachwyty. Dla mnie Daredevil zwyczajnie nie ma tego czegoś. Tego czynnika, który przywiązuje widza do serialu i nie odpuszcza, dopóki nie obejrzy on wszystkich odcinków. Najlepiej chciwie i kompulsywnie, jednego za drugim. Tu mi tego zdecydowanie zabrakło.

Po drugie Paczara nie mogła przekonać samej siebie do umiejętności głównego bohatera. Matt Murdock jest zwykłym człowiekiem ale to, co potrafi, już ludzkie nie jest. Oczywiście, można mi zarzucić, że w sumie nie warto oczekiwać niczego innego po serialu superbohaterskim. Widzicie, w innych tego typu produkcjach Paczara dostawała w miarę przekonujące wyjaśnienie umiejętności bohatera. Był to albo efekt wieloletnich treningów i oszałamiających zdobyczy techniki, albo medycznych eksperymentów, albo superbohater okazywał się nie być człowiekiem, a w niektórych przypadkach nawet być bogiem lub jego odwiecznym antagonistą. Daredevil nie jest dla mnie bohaterem wiarygodnym. Argument o wyczulonych zmysłach jestem w stanie zaakceptować, ale nie kiedy są one wyczulone do tego stopnia, że osoba nimi obdarzona potrafi słyszeć, co dzieje się na drugim końcu miasta albo podsłuchiwać reakcje ludzkiego organizmu. A skoro już twórcy upierają się, że bohater potrafi, po tych reakcjach poznać wszelkie tajemnice drugiej osoby, to dlaczego nie zorientował się, co zrobiła Karen? Wprawdzie w końcowym odcinku Matt przyznaje, ze wyczuwa u niej jakąś zmianę nastroju ale to chyba nieco za mało jak na kogoś, kto kilka poprzednich epizodów spędził na udowadnianiu, że jest wszechwiedzący.

Wiem, że Ridż jest bratem twojej matki i stryjem ciotecznej prababki twojego ojca. Wiem o tobie wszystko ale poudaję, że nie wiem...

Po trzecie, Karen. Paczara trafiała na bohaterki równie albo nawet bardziej irytujące, co jednak nie zmienia faktu, iż panna Page zabrała mi  resztki przyjemności oglądania Daredevila. Paczara rozumie ideę brania na siebie moralnej odpowiedzialność, walki w imię czegoś większego, chęci zaprowadzenia zmian. Nie pojmuję tylko jak można być przy tym, tak bezmyślnym a jednocześnie zupełnie bezrefleksyjnie idącym w zaparte, człowiekiem. Wiem, że Karen chciała jak najlepiej. Faktem jest jednak, że przez jej głupotę ucierpieli niewinni ludzie. Nie znamy jeszcze całej historii panny Page. Możemy się domyślać, iż nie jest taka święta za jaką chce uchodzić. Jej upór mógł być próbą odkupienia dawnych win. Spowodował jednak więcej szkód niż pożytku. Nawet Foggy z początku tryskający humorem i kąśliwymi ale przyjaznymi uwagami, jakoś w jej towarzystwie oklapł i stracił dużo ze swojego uroku. Poza tym Wesley’a to ja tej pani nie wybaczę!

Po czwarte, moralne rozterki Murdocka po jakimś czasie zaczynają potwornie nudzić. Paczara uważała zawsze takie wątki za pasjonujące. Tu dodatkowo otrzymaliśmy bohatera-katolika przywiązanego do swojej wiary, a jednocześnie dość kiepsko radzącego sobie z własną złością i frustracją. Powinno więc być jeszcze bardziej intrygująco. I do pewnego momentu rzeczywiście tak jest. Jednak, w miarę jak czas antenowy przeznaczony na konflikty wewnętrzne bohatera ostatecznie sprowadzające się do prostego pytania zabić, czy nie zabić?, się wydłuża, uwaga Paczary zostaje zdumiewająco szybko rozproszona i zaczyna domagać się zrobienia tysiąca rzeczy innych niż kontynuowanie seansu. No kurczę, ileż można? I czy może mi ktoś wytłumaczyć, czemu ma służyć pokreślenie po raz setny jakim to Matt jest Don Juanem i jak to zgarnia Foggy’emu wszystkie najlepsze laski? Ma nam to łopatologicznie wbić do głowy, byśmy uwierzyli?  Bo za każdym superbohaterem musi uganiać się tłum wpatrzonych w niego z uwielbieniem niewiast? Charlie Cox niewątpliwie jest uroczy, ale, sorry, według Paczary Foggy nie sprawdza się w roli, jak to się teraz mówi, #tego brzydkiego i grubego. Ale możemy też przystać na to, że Paczara jest dziwna…

Superbohater katolik - to mogło być ciekawe. Otóż, nie było.

Daredevil zawiódł mnie także przewidywalnością zastosowanych tam rozwiązań. Konsekwencje każdego ruchu bohaterów można było od razu przeczuć. Jakimś cudem nawet w scenie Karen-Wesley Paczara wiedziała, że ta osoba pociągnie za spust. Myślę, że format składającego się z 13 części gigantycznej długości filmu, nie do końca się tu sprawdził. Za dużo rzeczy zostało zwyczajnie przegadanych i sztucznie wydłużonych. Pojawiło się za wiele pobocznych, niewiele wnoszących lub nagle urwanych, wątków, za wiele trupów nie mających żadnego znaczenia. Za długo też ciągnęło się prowadzone całkowicie po omacku śledztwo samego Daredevila. To są drobnostki, wiem. Problem w tym, że mogłabym tak je wyliczać jeszcze długo. Ostatecznie składają się one na zbiór uniemożliwiający mi docenienie tej produkcji. Odcinki Daredevila ciągnęły mi się w nieskończoność i niewiele mogłam na to poradzić.

Widzicie, Paczara jest rozdarta. Sama potrafię znaleźć doskonałe argumenty na obalenie tego, co mi się nie podobało, ale jednocześnie nie daję im wiary. Coś w Daredevilu mi po prostu nie gra. Są seriale złe a nawet bardzo złe, w których jestem w stanie szybko wskazać wszelkie wady i głupotę scenariusza, a co za tym idzie znaleźć mnóstwo dobrych powodów, by ich nie oglądać. Są też seriale tak złe, że aż się z przyjemnością na nie paczy. Daredevil otworzył mi jednak oczy na inny aspekt oglądania seriali. Łatwo jest nie cierpieć złej produkcji, co jednak jeśli z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, nie podoba ci się ta teoretycznie dobra?



Etykiety: , ,